Zawsze pokazuje na blogu dania ugotowane samodzielnie, więc dla odmiany kiedy trafił mi się dzień w którym byłam karmiona, postanowiłam to uwiecznić i się podzielić 😉
Jeśli zatem macie ochotę, zapraszam by rzucić okiem na mój Food Diary z wyjazdu do Polanicy Zdrój do SPA na zaproszenie dr Ireny Eris.
Pokażę kilka smakołyków zjedzonych w eleganckiej restauracji hotelowej i jeden, który przygotowała moja super drużyna i który był zwycięskim daniem podczas małego konkursu na tym wyjeździe 🙂
Śniadanie
Właśnie zdałam sobie z tego sprawę, że uwielbiam hotelowe śniadania i chyba bardziej lubię je oglądać, wybierać, odkrywać smakołyki niż jeść.
Częściej jadam chyba słodkie śniadania, ale widzę że wtedy miałam ochotę na słone smaki 🙂
Wędzony łosoś, suszone pomidory, ciemne pieczywo, pomarańczowe pomidory świeże (nie, to nie jest brzoskwinia 😉 i Sery Ślubowskie ( wyprodukowane z mleka krowiego, z małych gospodarstw z doliny rzeki Baryczy, które nadal tradycyjnie wypasają krowy na pastwiskach) – pyszne !
Między śniadaniem a obiadem odbyliśmy ponad godzinny spacer po Polanicy Zdrój – naprawdę bardzo urocze miasteczko – pierwszy raz miałam okazję je zobaczyć.
Przeszliśmy głównymi deptakami w centrum miasta, podziwiliśmy amfiteatr, piękny Park Zdrojowy z zaczynającymi kwitnąć rododendronami, starą zabudowę miasta, zahaczyliśmy o Pijalnię Wód a potem wdrapaliśmy się na niewielkie wzniesienie za miastem by podziwiać widoki i tor saneczkowy 🙂
Obiad:
Na przystawkę zjadłam przepyszną zupę krem z karczochów z grzankami i oliwą truflową.
Daniem głównym był Filet z jesiotra w emulsji maślanej z warzywami cassoulet i ziemniakami la ratte, który mniej mi smakował z powodu wyczuwalnego mulastego smaku ryby, którego nie jestem fanką.
Na deser była szarlotka z dużą ilością orzechów z lodami. Szarlotka była zimna, co nas trochę zdziwiło, gdyż zwyczajowo szarlotkę podaje się na ciepło do zimnych lodów.
Po sjeście, konferencji dotyczącej najnowszej linii kosmetyków Lirene i zabiegach kosmetycznych odbyła się jedna z fajniejszych części wyjazdu czyli zajęcia fitness. To właśnie wtedy, na tym wyjeździe dostałam nowej energii by ruszyć swoją szanowną pupę i zacząć ćwiczyć na nowo. Potem po powrocie do domu wykupiłam karnet na zajęcia fitness a nawet rozpoczęłam swoją przygodę z bieganiem ( i po przebyciu 6 tygodniowego planu treningowego dla początkujących zaczęłam biegać :))))
Podwieczorek:
Okazało się, że w ramach programu wyjazdowego odbył się też mały konkurs kulinarny 🙂
Moja super drużyna (pozdrawiam Was serdecznie dziewczyny!), przygotowała risotto ze szparagami i orzechami laskowymi podane z jajkiem sadzonym z płynnym żółtkiem, krewetkami na maśle i pesto z rukoli – dane okazało się zwycięskie :)))
A potem mieliśmy czas (choć było go niestety o wiele za mało 😉 by przygotować się do uroczystej kolacji w stylu lat 20. Dziewczyny, jak to dziewczyny zawsze chcą się zrobić na bóstwo. Marta, moja współlokatorka na wyjeździe, blogerka urodowa malowała mnie z taka pasją, że choć makijaż wyszedł bosko, to wykorzystałyśmy cały czas jakim dysponowałyśmy i nie było mowy o kręceniu loków 😉
Raz dwa kreacja, kilka najpotrzebniejszych rzeczy do kopertówki i jazda.
Moja kopertówka na lato: mój ulubieniec róż (i cień w jednym) ProVoke (odcień tea rose) i pierwszy róż o pięknym herbacianym kolorze, który pasuje mojej cerze z rumieniem, pędzel do różu (koniecznie bardzo miękki i delikatny do wrażliwej cery), telefon (który robi na imprezach też za aparat, notatnik i łącznik ze światem ;), portfelik z kartami i dowodem tożsamości, goździki – lepiej odświeżające niż najlepsza guma do żucia, naturalne i bez cukru 😉
Kolacja:
Wybaczcie jakość zdjęć, ale do kopertówki nie zmieścił się mój Canon 😉 zatem posiłkowałam się telefonem.
Przystawka: Zielone szparagi z rzodkiewkami i emulsją cytrynową – szparagi były wybitnie ugotowane, miękkie ale jednocześnie chrupiące, jędrne. Smakowo nie pasowała mi do nich cytryna, choć to kwestia gustu oczywiście.
Zupa: Chłodnik z pomidorów malinowych – to było zupełnie nie trafione danie na chłodny wieczór, no i pomidory jeszcze nie smakują i nie pachną jak latem.
Danie główne: Australijski stek z angusa z topinamburem, bobem, pieczonymi ziemniakami i sosem pieprzowym – no cóż faceci pewnie byliby zachwyceni, ja niestety nie bardzo byłam, dostając krwiste mięso… coś tam skubnęłam bo czekał nas wieczór z drinkami więc koniecznie 😉 i dodatki były pyszne, szczególnie topinambur.
Deser: Mus mascarpone z truskawkami – taki zwyklaczek powiedziałabym.